Czy zdarzyło Ci się
kimś rozczarować? Spotykasz osobę, która wydaje się bardzo miła. A później okazuje
się, że tak naprawdę chciała Cię tylko do czegoś przekonać lub coś od Ciebie
dostać? Pewnie tak, i to
niejeden raz, prawda?
Ale czasami zdarza się również, że ludzie potrafią nas
zaskoczyć w pozytywny sposób. Niby od dziecka słyszymy, że pozory mylą i żeby
nie oceniać prezentu po opakowaniu. Ale i tak zazwyczaj to robimy. Bo tak jest
łatwiej i szybciej. W sumie czemu nie? No właśnie, czemu?
W tym roku na krótkie wakacje pojechaliśmy nad Bałtyk, do sympatycznej
niedużej miejscowości o wdzięcznej nazwie Jantar . Trzeciego dnia naszego pobytu
padał deszcze. Zdecydowaliśmy się więc
skorzystać z jednej z lokalnych atrakcji – przejażdżki kolejką wąskotorową.
Naprawdę nie wiem, na czym polega magia pociągów, wąskotorówek, ciuchci,
miarowego stukotu kół i dźwięku gwizdka lokomotywy, którego nie sposób pomylić
z niczym innym. Nie mam pojęcia jak, ale ta magia działa. Zwłaszcza na dzieci –
i te, które mają 5 lat, i te, które są ukryte w czterdziestoletnich ciałach.
Wsiadamy do miniaturowego pociągu, który gwiżdżąc podjechał
na malutki peron wśród drzew. Dwa wagoniki, w tym jeden otwarty, widokowy.
Wśród około trzydziestu pasażerów większość to rodzice z dziećmi, w otwartym
wagonie ciężko się przecisnąć wśród wózków. Dzieciaki w większości podekscytowane,
rodzice z początku zdecydowanie mniej. Ruszamy. Koła w ruch, para buch! No
prawie – ciuchcia ma silnik spalinowy… Ale dym i turkot jak najbardziej.
Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ruszyła maszyna po szynach ospale… Nagle
gwizd, nagle świst! Maszynista gwiżdże kilka razy dla animuszu, a wszystkim na
twarzach pojawiają się coraz większe uśmiechy. Po jednej stronie wzdłuż torów
ciągnie się las, wyciągając ręce muskamy liście drzew. Kiedy mijamy teren
zabudowany, możemy zaglądać ludziom w okna domów stojących tuż przy torach. Po
drodze stoi sporo dzieci, które wyszły o stałej godzinie do swoich ogródków
pomachać pociągowi. Energicznie im odpowiadamy, chichocząc przy kolejnych
gwizdach maszynisty.
Po drugiej stronie wzdłuż torów biegnie asfaltowa droga.
Większość samochodów po prostu nas mija (jedziemy z prędkością około 30
km/godz). Ale niektóre, zwłaszcza te z lokalnymi rejestracjami, wyraźnie
zwalniają i trąbiąc odpowiadają na pogwizdywanie lokomotywy. Wzbudzając zachwyt
i jeszcze energiczniejsze machanie wśród pasażerów. W sznurze mijających nas
samochodów moją uwagę przykuwa jeden. Biały pick-up, służbowy samochód z logo
jakiejś firmy remontowej. W szoferce ogromny, trzydziestoparoletni facet o
zaciętej twarzy, sądząc po posturze, pół życia spędzający na siłowni. Biała
koszulka bez rękawów i wielki wytatuowany w bliżej nieokreślone tribalowe wzory
biceps wystawiony z łokciem za okno. W kąciku ust zwisający smętnie papieros i
ponury wyraz twarzy osoby, która najwyraźniej się gdzieś spieszy, ale chyba
wcale nie zależy, aby właśnie tam dotrzeć.
„Oho” myślę, „ten to na pewno jest wkurzony na zwalniające
przed nim samochody” i zaczynam przesuwać wzrok na kolejne pojazdy. Ale nagle
twarz ponurego właściciela ogromnego bicepsa się zmienia. W jednej chwili,
jakby słońce wyszło spoza chmury, pojawia się na niej ogromny banan od ucha do
ucha. Prawa ręka wyjmuje z ust papierosa i zaczyna trąbić klaksonem „Tu, tu!
Tu, tu, tu!” a lewa wychyla się przez odkręcone okno i macha do nas dłonią
wielkości bochenka chleba. Trwa to chwilę, dzieciaki uradowane odmachują
niestrudzenie. W ostatniej chwili zdążam się pozbierać i również pomachać.
I
już biały pick-up nas wyprzedza.
Kierowca został jednak z nami na dużo dłużej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz