Pages

piątek, 3 stycznia 2014

„Hobbit: Pustkowie Smauga” czyli: „Idą, idą, jeden z łukiem, drugi z dzidą”…




…może jakby im konie dali, to by szybciej dotarli?

Żeby było jasne – nie jestem hejterką Tolkiena. W liceum zaczytywałam się „Hobbitem”. Rok temu z przyjemnością zanurzyłam się w filmowym świecie Petera Jacksona w „Niezwykłej Podróży”. Urzekła mnie baśniowość filmu, przekonujący bohaterowie i wciągający nurt ich przygód. Na kolejną część czekałam z niecierpliwością. Poszłam do kina już w dniu premiery. I powiem tyle: zakończenia trylogii nie będę już wyczekiwać.

Ale po kolei. Na początek drobna rada - jeśli wybieracie się na „Pustkowie Smauga”, dzień wcześniej obejrzyjcie  „Niezwykłą Podróż”. Bez tego można mieć problemy z połapaniem się w fabule. Druga część trylogii zaczyna się bowiem w środku akcji, bez żadnego wprowadzenia. Zapewne zdarzają się osoby o genialnej pamięci. Ja osobiście nie jestem jednak w stanie przypomnieć sobie dokładnie sceny zakończenie filmu oglądanego rok temu.

Zapomnijcie o sielsko-biesiadnej atmosferze pierwszej części. W zamian przygotujcie się na epicko-waleczny klimat bliższy „Władcy Pierścieni”. I słusznie. W końcu Bilbo, Gandalf i Thorin z drużyną są już na najeżonej niebezpieczeństwami drodze do Samotnej Góry. Film drogi, zwłaszcza przygodowy i fantasy, nie powinien jednak popełnić jednego grzechu. Nie może się dłużyć.

Z pewnością wpłynął na to także mój już duży brzuch i doskwierający kręgosłup. Ale naprawdę ledwo dotrwałam na fotelu do końca seansu. 2 godziny 40 minut, na miłość boską! Plus – rzecz jasna - ukochane pół godziny reklam.

„Pustkowie Smauga” nie jest złym filmem. W końcu to jedna z największych produkcji minionego roku. Świat Tolkiena. Kilka świetnych scen. Na przykład spływ rzeką w beczkach i jednoczesna brawurowa walka z orkami. Czy też fantastyczny comeback Orlando Blooma jako zabójczo urzekającego młodego Legolasa. Szczypta krasnoludzkiego humoru. Piękna muzyka, z finałową piosenką na czele.

Ale jeśli o mnie chodzi, fajerwerków nie było. Nie zaiskrzyło i tyle.

To, co naprawdę warto zobaczyć w tym filmie, to bohater tytułowy. I nie mam na myśli hobbita. Dla półgodzinnej sceny ze Smaugiem warto wytrwać dwugodzinne wiercenie się na twardym fotelu kinowym. Tylko błagam - jeśli możecie, omijajcie wersję z dubbingiem szerokim łukiem. Smaug bez głosu Benedicta Cumberbatch jest jak Lord Vader bez hełmu. Sherlock Holmes w cielsku królewskiej bestii pastwiący się nad Doktorem Watsonem umykającym przed nim na hobbicich stopach to prawdziwy megasmaczek.

A Smaug to smok nad wszelkie smoki. Arcysmok. Genialny, idealny, fantastyczny, hipnotyczny. Kradnie cały film i pożera go jednym kłapnięciem paszczy. Po czym oblizuje się i mruga do nas szelmowsko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz