…może jakby im konie dali, to by szybciej dotarli?
Żeby było jasne – nie jestem hejterką Tolkiena. W liceum
zaczytywałam się „Hobbitem”. Rok temu z przyjemnością zanurzyłam się w filmowym
świecie Petera Jacksona w „Niezwykłej Podróży”. Urzekła mnie baśniowość filmu,
przekonujący bohaterowie i wciągający nurt ich przygód. Na kolejną część
czekałam z niecierpliwością. Poszłam do kina już w dniu premiery. I powiem
tyle: zakończenia trylogii nie będę już wyczekiwać.
Ale po kolei. Na początek drobna rada - jeśli wybieracie się
na „Pustkowie Smauga”, dzień wcześniej obejrzyjcie „Niezwykłą Podróż”. Bez tego można mieć
problemy z połapaniem się w fabule. Druga część trylogii zaczyna się bowiem w
środku akcji, bez żadnego wprowadzenia. Zapewne zdarzają się osoby o genialnej
pamięci. Ja osobiście nie jestem jednak w stanie przypomnieć sobie dokładnie
sceny zakończenie filmu oglądanego rok temu.
Zapomnijcie o sielsko-biesiadnej atmosferze pierwszej części.
W zamian przygotujcie się na epicko-waleczny klimat bliższy „Władcy
Pierścieni”. I słusznie. W końcu Bilbo, Gandalf i Thorin z drużyną są już na
najeżonej niebezpieczeństwami drodze do Samotnej Góry. Film drogi, zwłaszcza
przygodowy i fantasy, nie powinien jednak popełnić jednego grzechu. Nie może
się dłużyć.
Z pewnością wpłynął na to także mój już duży brzuch i
doskwierający kręgosłup. Ale naprawdę ledwo dotrwałam na fotelu do końca seansu.
2 godziny 40 minut, na miłość boską! Plus – rzecz jasna - ukochane pół godziny
reklam.
„Pustkowie Smauga” nie jest złym filmem. W końcu to jedna z
największych produkcji minionego roku. Świat Tolkiena. Kilka świetnych scen. Na
przykład spływ rzeką w beczkach i jednoczesna brawurowa walka z orkami. Czy też
fantastyczny comeback Orlando Blooma jako zabójczo urzekającego młodego Legolasa.
Szczypta krasnoludzkiego humoru. Piękna muzyka, z finałową piosenką na czele.
Ale jeśli o mnie chodzi, fajerwerków nie było. Nie
zaiskrzyło i tyle.
To, co naprawdę warto zobaczyć w tym filmie, to bohater
tytułowy. I nie mam na myśli hobbita. Dla półgodzinnej sceny ze Smaugiem warto
wytrwać dwugodzinne wiercenie się na twardym fotelu kinowym. Tylko błagam - jeśli
możecie, omijajcie wersję z dubbingiem szerokim łukiem. Smaug bez głosu Benedicta
Cumberbatch jest jak Lord Vader bez hełmu. Sherlock Holmes w cielsku
królewskiej bestii pastwiący się nad Doktorem Watsonem umykającym przed nim na
hobbicich stopach to prawdziwy megasmaczek.
A Smaug to smok nad wszelkie smoki. Arcysmok. Genialny,
idealny, fantastyczny, hipnotyczny. Kradnie cały film i pożera go jednym kłapnięciem
paszczy. Po czym oblizuje się i mruga do nas szelmowsko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz