Pages

niedziela, 10 listopada 2013

Nie taki diabeł straszny


Musiałam zadzwonić do Bardzo Ważnego Lekarza. Stres.

Brak wolnych terminów na wizytę w najbliższym czasie. Wyjeżdżałam i nie wiedziałam, czy brać nadal leki. No nie da rady, zadzwonić zapytać trzeba.

Szef prestiżowej kliniki, profesor, itepe, itede. Na wizytach, które trwały zazwyczaj maksymalnie pięć minut, a kosztowały tyle, że wręcz czuło się każdą sekundę bezcennego czasu spływającą w klepsydrze jak złote ziarnko piasku, zachowujący zawsze kamienną twarz. Słowa cedzone oszczędnie jak prawdy wyroczni delfickiej lub oświecenia mnicha tybetańskiego. Uzyskanie jakichkolwiek dodatkowych informacji wymagające od pacjentki odwagi i determinacji jak przy wyrywaniu zęba. Autorytet przez baaaaardzo duże A.

Trudno, nie ma wyjścia. Najwyżej zostanę przez słuchawkę spopielona samym tonem głosu za marnotrawienie bezcennych sekund medycznej wszechwiedzy. Dzwonię.

Wybieram numer. Po chwili, wraz z dźwiękiem dzwonka, zanim włączyło się bez miar profesjonalne nagranie poczty głosowej (wszak śmiertelnikom nie jest dane dostąpić zaszczytu dodzwonienia się do Bardzo Ważnego Lekarza), słyszę tło muzyczne.  Mozart? Bach? Elevator music?

Nic z tego. W słuchawce głośno i wyraźnie dudni mi prosto do ucha:
„Biełyje rozy, biełyje rozy, biezzaszczitny szipy…”



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz