
Musiałam zadzwonić do Bardzo Ważnego Lekarza. Stres.
Brak wolnych terminów na wizytę w najbliższym czasie. Wyjeżdżałam i nie wiedziałam, czy brać nadal leki. No nie da rady, zadzwonić zapytać trzeba.
Szef prestiżowej kliniki, profesor, itepe, itede. Na
wizytach, które trwały zazwyczaj maksymalnie pięć minut, a kosztowały tyle, że
wręcz czuło się każdą sekundę bezcennego czasu spływającą w klepsydrze jak
złote ziarnko piasku, zachowujący zawsze kamienną twarz. Słowa cedzone
oszczędnie jak prawdy wyroczni delfickiej lub oświecenia mnicha tybetańskiego.
Uzyskanie jakichkolwiek dodatkowych informacji wymagające od pacjentki odwagi i determinacji jak przy wyrywaniu zęba. Autorytet przez baaaaardzo duże A.
Trudno, nie ma wyjścia. Najwyżej zostanę przez słuchawkę spopielona samym tonem głosu za marnotrawienie bezcennych sekund medycznej
wszechwiedzy. Dzwonię.
Wybieram numer. Po chwili, wraz z dźwiękiem dzwonka, zanim
włączyło się bez miar profesjonalne nagranie poczty głosowej (wszak
śmiertelnikom nie jest dane dostąpić zaszczytu dodzwonienia się do Bardzo
Ważnego Lekarza), słyszę tło muzyczne. Mozart?
Bach? Elevator music?
Nic z tego. W słuchawce głośno i wyraźnie dudni mi prosto do ucha:
„Biełyje rozy, biełyje rozy, biezzaszczitny szipy…”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz