Niektóre filmy
działają równie skutecznie jak najlepsze antydepresanty. I nie trzeba przed ich
obejrzeniem kontaktować się z lekarzem, ani farmaceutą.
Sobota, godz. 21. Klasyczny impas na ringu wyboru filmu na
wieczór. W jednym narożniku napakowany mięśniami odmóżdżacz. W drugim eteryczny
dramat psychologiczny.
Nagle z
telewizora dobiega: „Money, money, money / must be funny / in a rich men’s world…”.
“Co to?” pyta mój Mężczyzna. “Jak to co? Mamma Mia. Nigdy tego nie
widziałeś? Niemożliwe!”
No i kompromis sam się znalazł. A nas wciąga gorący klimat
rozśpiewanej i roztańczonej greckiej wyspy. Nogi same podskakują kiedy Meryl
Streep brawurowo wykonuje „Mamma Mia! (Here I Go Again)” czy „Super Trouper”. Łzy
cisną się do oczu (choć udaję z całych sił, że wcale nie) przy „Winner Takes It
All” z Piersem Brosmanem. I nieważne, że ex-Bond za grosz nie potrafi śpiewać. A
przy zbiorowym „Gimme! Gimme! Gimme! (A Man After Midnight)” fałszujemy razem
na cały głos.
Po weselnym happy-endzie spoglądamy na siebie z uśmiechem.
Przekonani, że i my będziemy żyć długo i szczęśliwie. Nawet jeśli to
przeświadczenie ma trwać jeden wieczór. I tak warto.
Apteczka pierwszej pomocy filmowych antydepresantów często się
przydaje. Ja na pewno będę ją co jakiś czas uzupełniać. „Mamma Mia!” to dopiero
początek.
A co by się znalazło w Twojej?
Amelia
OdpowiedzUsuńAmelia absolutnie tak! Toż to prekursorka kolekcjonowania pozytywek :)
OdpowiedzUsuńAle i Mamma Mia też. Dla mnie ten film jest czymś, czym dla niektórych są np. czekoladki (których nie znoszę) albo wino musujące (które uwielbiam, ale które mnie nie bardzo lubi....). Poprawia humor i głowa nie boli... A do tego dodałabym jeszcze Chocolate (nomen omen) :)
OdpowiedzUsuń